Moja wakacyjna przygoda dobiegła końca. Od tygodnia jestem znów w domu, na swoim, przyzwyczajam się na nowo do zapełniającego się w nieokiełznanym tempie kalendarza, przestawiam się na niewakacyjne rutyny, więcej czytam, więcej piszę, ale w zasadzie za takim rytmem i za ludźmi z nim związanym zdążyłam już zatęsknić. Dziś mam dla Was fotorelację z jednej z moich ostatnich tegorocznych wakacyjnych wycieczek.
Do Marstrand wybraliśmy się "tak po prostu", nie wczytując się specjalnie w przewodnik, który wprawdzie zabrałam ze sobą do plecaka, nie wertując wcześniej za wiele w internecie i nie nastawiając się specjalnie na konkretne zwiedzanie. Chcieliśmy po prostu ruszyć poza Göteborg, pospacerować w słońcu, nacieszyć się jeszcze pobytem na zachodnim wybrzeżu.
Marstrand to miasteczko, które liczy sobie niewiele ponad 1300 mieszkańców, ale szczyci się tym, że w sezonie staje się "stolicą jachtingu" i że na jednego mieszkańca przypada tu prawdopodobnie najwięcej łodzi na świecie. Miasteczko położone jest na wyspach, więc do centrum trzeba dostać się promem - przeprawa trwa w mgnieniu oka, a prom linowy kursuje co kilka minut.
Marstrand często przedstawia się jako miasto snobów, spędzających tu swoje wakacje w drogich willach. W Marstrand znajduje się Societetshuset, lokal, w którym w XIX wieku spędzała czas śmietanka towarzyska, a dziś organizowane są tam przyjęcia, wesela, bale czy firmowe bankiety.
Nas dużo bardziej niż wille zainteresował szlak turystyczny, ciągnący się od kąpieliska, przez wąski przesmyk Nålsögat (Ucho igielne), przez który trzeba przedostać się bokiem(!), aż po długi odcinek, kiedy wędruje się po skałach - można zachwycać się czystą wodą, grą promieni słońca na falach i wiatrem we włosach!
Największą atrakcją Marstrand jest granitowa twierdza Carlsten, której historia sięga XVII wieku i która w XIX wieku uważana była za jedną z najsilniejszych w Europie. Najsłynniejszym więźniem z lochów twierdzy był niewątpliwie Lasse-Maja, złodziej nazywany czasem szwedzkim Robin Hoodem, który w swojej przestępczej działalności przebierał się za kobietę.
Bardziej niż na oglądanie monumentalnej, złowieszczo wyglądającej twierdza mieliśmy ochotę na przytulne uliczki i drewniane domy - nie zabrakło więc okazji do przyglądania się wystawionym w oknach bibelotów (planuję poświęcić im wkrótce osobny wpis) czy wypatrywania lusterek w oknach, które mieszkańcom służą do podpatrywania, co dzieje się na ulicy. A koniec wycieczki i zbliżający się koniec wakacji uczciliśmy odświętną fiką.
Taki niezagłębianie się w informacje z różnych stron czy przewodników też jest czasem potrzebne. Żeby właśnie ruszyć przed siebie, pozwiedzać, a czasem nawet trochę pobłądzić. Bardzo przyjemne te miasteczko :)
OdpowiedzUsuńOMG, jak tam przepięknie! *_______* Muszę wpisać na listę miejsc do zwiedzenia!
OdpowiedzUsuńSzwedzki Robin Hood, który w swojej przestępczej działalności przebierał się za kobietę - uwielbiam takie ciekawostki! i czekam na wpis o bibelotach :)
OdpowiedzUsuńPrzepięknie <3
OdpowiedzUsuńSkały, woda, słońce - cudne. Ale te wille też mają w sobie wiele uroku :)
OdpowiedzUsuńależ bajecznie...
OdpowiedzUsuńpięknie...teraz słyszy się o Szwecji tylko przez pryzmat uchodźców i zapomina jaka jest piękna
OdpowiedzUsuńkiedyś fotografowałem motywy w oknie bez firanek, aż wyszła babeczka i zrobiła mi awanturę. Gdy dowiedziała się,że jestem Polakiem, była przekonana, że jestem znajomym kogośtam z Polski, kto ją skrzywdził, a teraz ją podgląda. taka historia...
OdpowiedzUsuńPerkoz