25 lutego 2017

W 80 blogów dookoła świata - Czego nauczył mnie Erasmus?

Czy wiedzieliście, że program wymian studenckich Erasmus ma już trzydzieści lat? Do Polski program wszedł w 1998 roku. Skorzystało z niego także wielu z nas, blogerów kulturowo-językowych. Dzisiaj, przy okazji kolejnej już odsłony akcji "W 80 blogów dookoła świata", piszemy Wam o naszych erasmusowych wrażeniach i przemyśleniach. Nie przegapcie listy linków na końcu tekstu!



Większość z Was kojarzy program Erasmus głównie z wyjazdami na studia. Dla wielu studentów to świetna okazja do podszlifowania języka (o tym, jak się to udaje, przeczytacie jeszcze w tym wpisie), zaznania zagranicznego studenckiego życia, a przede wszystkim dostęp do zagranicznych uniwersyteckich kursów. Taki wyjazd to nie tylko życiowa przygoda czy lekcja życia, czasem staje się początkiem międzynarodowej współpracy na gruncie zawodowym, przyspiesza decyzję o wyprowadzeniu się do innego kraju, a czasem jest po prostu atutem w CV.

Ale Erasmus to nie tylko wyjazdy na studia, to również wyjazdy na praktyki. I to właśnie z takiego uczestnictwa w programie skorzystałam, i to dwukrotnie. Za pierwszym razem po trzecim roku studiów (wówczas program nazywał się Lifelong Learning), wtedy praktyki odbywałam w KomVuxie (liceum dla dorosłych) na kursach języka szwedzkiego dla obcokrajowców (SFI),  za drugim na studiach doktoranckich (Eramus+), w biurze tłumaczeń. Mam wrażenie, że o możliwości wyjazdu na praktykę mało kto wie, zainteresowanie też jest zdecydowanie mniejsze. A szkoda. Wyjazdy na praktyki są wprawdzie z reguły krótsze (według regulaminu można wyjechać nawet na rok, ale ponieważ nie gwarantują przepisania przedmiotów, najwięcej studentów wykorzystuje na praktyki okres wakacyjny), nie zapewniają może takiego dostępu do rozrywek, jakie kojarzą się z Erasmusem, ale też mogą stać się fajną przygodą i ważnym doświadczeniem.

W dzisiejszym wpisie będzie może trochę mniej ciekawostek o Szwecji, a więcej prywaty - opowiem Wam o tym, czego nauczyły mnie erasmusowe praktyki, oczywiście, oprócz tego, co obejmował erasmusowy Traineeship Agreement.



Ta det lungt

To może zabrzmi dość przekornie i jakoś wyzywająco, ale wyjazdy na praktyki do Szwecji nauczyły mnie... odpoczywać. 

Kiedy wyjechałam na Erasmusa pierwszy raz, byłam właśnie po obronie drugiego licencjatu, po intensywnym czasie studiowania równolegle dwóch kierunków, kiedy jednocześnie próbowałam sobie do tych studiów dorobić - jak większość studentów filologii, na korepetycjach. Byłam przyzwyczajona, że wszystko robię na najwyższych obrotach, swój czas miałam zawsze dokładnie zaplanowany, a ciągle miałam coś do zrobienia.
Kiedy więc przyjechałam do szwedzkiej szkoły, poznałam opiekuna praktyk, kadrę pedagogiczną, dyrektora, kiedy już oprowadzono mnie po całym budynku, pokazano sale dydaktyczne, pracownie komputerowe i "kantorek" z przyborami i ksero, od razu czekałam na dyspozycje. Tym bardziej, że tak zapamiętałam wrażenia z obowiązkowych praktyk studenckich swoich i znajomych z roku: od razu wpadliśmy w wir hospitowania lekcji, kserowania materiałów, dyżurów, zapoznawania się z dokumentacją... Ale co usłyszałam na początku? Ta det lungt. Ze spokojem, wrzuć na luz, bez nerwów. Wiecie, od czego zaczął się mój pierwszy dzień na praktykach? Od fiki. 
Kilka lat później, podczas kolejnych praktyk, zdarzało się, że przełożeni przypominali mi o zrobieniu sobie przerwy. Albo radzili, by po pracy przejść się na spacer po parku, bo cała ta zieleń dobrze działa jako odpoczynek dla oczu, przez cały dzień wpatrzonych w monitor.
Absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że Szwedzi to leniuszki, które cały czas popijają kawę, robią sobie przerwy i ciągle wrzucają na luz. Chodzi mi o to, że jakoś bardziej do serca biorą sobie myśl, że wszystko ma swój czas. Trochę jak biblijny czas siania i zbierania. Jest czas pracy i odpoczynku, równie istotne. Bo zmęczony pracownik będzie nieefektywny, łatwiej może popełnić przez to błędy i szybciej się wypali. A to przecież oznacza straty.
Tak więc nauczyłam się odpoczywać. I inaczej planować swój czas. Kilka erasmusowych miesięcy oznaczało dla mnie wprawdzie sporo pracy, sporo nowych doświadczeń, sporo kwestii, których musiałam się nauczyć. Ale gdzieś między tym wszystkim miałam też sporo czasu dla siebie. Na zwiedzanie czy jeżdżenie po wyspach. Naprawdę, jak to się mówi, "jakościowy czas".






Język

Jednym z często powtarzanych argumentów, by wyjechać na erasmusową wymianę, jest szansa na poprawienie swoich umiejętności językowych. Zgoda. Choć akurat sama nasłuchałam się wielu opowieści z perspektywy studentów filologii, którzy liczyli na podszlifowanie języka, który studiują. Nie zawsze udawało się to tak, jak to sobie wyobrażali. W wielu przypadkach kontakt z interesującym ich językiem ograniczał się do samych zajęć na uniwersytecie i prostych sytuacji w sklepie. Dlaczego? Bo bardzo często przebywali w międzynarodowym towarzystwie innych "Erasmusowców" czy studentów z innych wymian, z którymi rozmawiali po angielsku. 
Mnie udało się trafić inaczej - z nauczycielami w szkole komunikowałam się tylko po szwedzku, z uczącymi się na kursach też. Często także dlatego, że nie było innego wspólnego języka, którym moglibyśmy się porozumiewać. Trafiłam też na gospodarza, któremu zależało na rozwijaniu mojego szwedzkiego. Kiedy wybraliśmy się na spacer, regularnie odpytywał mnie z nazw zwierząt i roślin, które napotykaliśmy po drodze. Wtedy odbierałam to jak tortury, mające na celu obnażenie mojej niewiedzy, dziś uważam, że to było bardzo urocze i pouczające.
Poza tym, podczas swoich pierwszych praktyk wylądowałam w Skanii, w regionie o jednym z najbardziej charakterystycznych dialektów w Szwecji (skański jest jednym z najbardziej lubianych, ale i najczęściej wyśmiewanych dialektów). Po kilku miesiącach skańskie "rhrhrhrh" i wyciągane samogłoski nie były mi już tak straszne, jak sobie wyobrażałam na początku. Nie wszystko rozumiałam, to fakt. Ale pozbyłam się lęku i zakładania z góry, że czegoś nie zrozumiem.





Różnorodność kultur

Kolejnym często powtarzanym w kontekście Erasmusa stwierdzeniem jest to, że pomaga otwiera okno na świat, pomaga uwolnić się od uprzedzeń i wyczulić się na różnorodność kultur. Także i w tym przypadku zdarzają się głosy, twierdzące, że to mit. Że studenci Erasmusa tak naprawdę się nie integrują, bo często przebywają we własnym, zamkniętym gronie "Erasmusowców". I że ze Szwedami "lokalsami" bardzo trudno się zintegrować.

Cóż, specyfika moich pierwszych praktyk, a więc praca z obcokrajowcami, którzy przybyli do Szwecji, z założenia oznaczała kontakt z przedstawicielami różnych kultur. Do dziś wspominam to jako niezwykle cenne doświadczenie, które w dużym stopniu wpłynęło na moje dzisiejsze postrzeganie świata. Poznani tam dorośli uczący się z Rosji, Tajlandii, Syrii, Kenii, Macedonii, Australii, Indonezji, Wysp Wielkanocnych, Czeczenii czy Chin przywieźli ze sobą taki bagaż doświadczeń i takie historie, które zrobiły na mnie ogromne wrażenie.





A jakie są Wasze wspomnienia ze studenckich wymian? Czy Waszym zdaniem warto korzystać z takich programów?


A tu przeczytacie wpisy innych blogerów:




Chiny:

Francja:
                         
Hiszpania:

Kirgistan:

Włochy:

Różne kraje:


Linki:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...