Niklas Orrenius napisał kawał dobrego reportażu, w którym Lars Vilks, "radioaktywny artysta", który ściągnął na siebie i Szwecję gniew muzułmanów przez rysunek postaci Mahometa jako psa na rondzie, niczym zwierciadło odbija pytania o granice wolności słowa, ekstremizm i terroryzm. Szwecjoblog objął książkę Strzały w Kopenhadze patronatem medialnym (tekst o książce znajdziecie TUTAJ). Z Niklasem Orreniusem porozmawiałam w Krakowie podczas Międzynarodowych Targów Książki - o tematach, które porusza w Strzałach w Kopenhadze, o Szwecji i o Polsce, o sztuce, wolności, o lękach, polaryzacji i wizji przyszłości.
Często spotykam się ze spolaryzowanym obrazem Szwecji. Z jednej strony kojarzy się nam wciąż z idyllicznym Bullerbyn, a z drugiej pojawiają się doniesienia o Szwecji mrocznej i niebezpiecznej. W jaki sposób Lars Vilks, którego historię przedstawiasz w swojej książce Strzały w Kopenhadze, może kształtować obraz Szwecji za granicą?
fot. Magnus Bergström / mynewsdesk.com |
Często spotykam się ze spolaryzowanym obrazem Szwecji. Z jednej strony kojarzy się nam wciąż z idyllicznym Bullerbyn, a z drugiej pojawiają się doniesienia o Szwecji mrocznej i niebezpiecznej. W jaki sposób Lars Vilks, którego historię przedstawiasz w swojej książce Strzały w Kopenhadze, może kształtować obraz Szwecji za granicą?
Na Larsa Vilksa wyrok śmierci wydali
muzułmańscy ekstremiści i przez to w pewien sposób stał się narzędziem
przeciwko muzułmanom. Ci, którzy są wrogo nastawieni wobec islamu, nie widzą różnicy
między islamistami ekstremistami, a zwykłymi muzułmanami. W pewnym stopniu
także i Szwecji używa się w niektórych krajach, także w Polsce, jako takiego
narzędzia. Mówi się: „Do Szwecji przyjeżdża tylu muzułmanów, tylu imigrantów. Nie
bądźmy jak Szwecja, tam panuje chaos, tam próbowano zamordować artystę” i tak
dalej. Chodzi jednak nie tyle o krytykę Szwecji, co samych muzułmanów, w ich
własnych krajach. Zauważyłem też, że kiedy dziennikarze w Polsce zadają pytania
o Larsa Vilksa, często docieramy do rozmowy o tym, że to szwedzki rząd i
szwedzka policja go chronią. To także pewien obraz Szwecji: że tu chronimy
wszystkich, od mniejszości po prowokujących artystów, że wszyscy, którzy
wyznajemy demokratyczne wartości, znajdujemy miejsce pod publicznym parasolem. A
z drugiej strony oskarżono i skazano tych, którzy podpalili dom Vilksa. Mam
jednak wrażenie, że generalnie nie podnosi się kwestii, jak Szwecja radzi sobie
z tymi groźbami, tak samo często jak faktu, że muzułmanie chcą zabić Larsa Vilksa.
Pytałem go, co sądzi o tym, że stał się narzędziem dla ruchów, które moim
zdaniem są antydemokratyczne, bo opowiadają się przeciwko wolności religii. Odpowiedział,
że nic o tym nie sądzi, bo jako artysta robi swoje. Próbuję pisać o problemie
ekstremizmu, zarówno nacjonalistycznego, jak i muzułmańskiego. Co ciekawe, o
podejrzanych imamach, radykalnych kaznodziejach, czy osobach, które finansują
działania terrorystyczne, prawie zawsze informują mnie sami muzułmanie. Muzułmanie
stanowią około 8% ludności Szwecji, większość z nich to zwykli, ciężko
pracujący ludzie, którzy próbują żyć zwykłym, szwedzkim życiem. Często to
podkreślam, bo coraz trudniej jest nie traktować muzułmanów jako jednej grupy,
nie wrzucać wszystkich do jednego worka.
W książce wspominasz o tym, że szwedzcy politycy
coraz częściej odwołują się do pojęcia „szwedzkich wartości”. Czy twoim zdaniem
jest w ogóle coś takiego jak „szwedzkie wartości”, a jeśli tak – czym one są?
Uważam, że nie ma czegoś takiego jak specyficznie
szwedzkie wartości. Natomiast pewne wartości, które są obecne w innych miejscach
na świecie, w Szwecji mogą być silniejsze. Łatwo na przykład zauważyć, że
Szwecja jest skrajnie zsekularyzowanym krajem. Sekularyzm i nieufność wobec
religii są mocno zakorzenione, odczuwają to zarówno muzułmanie, jak i
chrześcijanie, przede wszystkim ci, którzy nie należą do Kościoła Szwedzkiego. Obserwujemy
teraz w Szwecji ciekawe zjawisko, wielu chrześcijańskich dyskutantów, związanych
z kościołami niezależnymi, pisze apele w obronie muzułmanów – rozpoznają ten
ucisk, wrogość, wykluczenie z większości społeczeństwa, ponieważ dotykały kiedyś
także ich, ale w innym momencie w historii. To jedna kwestia. Na inną sprawę
zwróciłem uwagę tutaj, w Polsce. Bardzo dużo mówi się tu o historii. W Szwecji,
która jest przecież starym krajem, nie rozmawiamy i nie myślimy o niej aż tak
często. Kiedy przyjeżdżam do Polski, wielokrotnie słucham o tym, co Szwecja
zrobiła w XVII i XVIII wieku, podczas gdy w Szwecji mało kto zdaje sobie sprawę
z tych wydarzeń. Wydaje mi się, że wielu Polaków tworzy swoją narodową
tożsamość sięgając bardzo daleko w przeszłość. Tymczasem wielu Szwedów
postrzega się jako produkt socjaldemokratycznego domu ludu, folkhemmet. Nowoczesność, otwarcie na
nowe, spoglądanie w przyszłość są niejako częścią poczucia szwedzkości. Częściej
zadajemy sobie pytanie o to, dokąd zmierzamy i chcemy pozbywać się tego, co
przestarzałe. To ma swoje dobre strony, łatwiej wtedy przyjąć nowe rzeczy,
zaakceptować nowych ludzi. Ale ma też swoje wady, w takiej postawie można się
zgubić, wszyscy jesteśmy przecież produktami naszej historii, czy o tym myślimy,
czy nie.
Mam też
wrażenie, że Szwecję i Polskę różni to, jak rozumiemy kwestię poczucia dumy z
własnego kraju, przywiązania do ojczyzny.
Do szwedzkiej samoświadomości należy też
poczucie dumy, które jest mocno związane z demokracją i jej osiągnięciami, z
przywiązaniem do własnego ustroju. Tymczasem kiedy w Polsce rozmawiam nawet z
nowoczesnymi, demokratycznie myślącymi ludźmi, rozmowy te często prowadzą do
czasów sprzed demokracji. Tu w Krakowie widzę dumę z królów, dla nas w Szwecji
to coś obcego. Być może są Szwedzi, którzy również są dumni z króla, ale to
wyglądałoby pewnie inaczej, gdyby miał jakąś rzeczywistą władzę. Kiedy szwedzką
monarchię pozbawiono władzy, którą dysponowała jeszcze w latach 60., Olof Palme
określił jej rolę jako „piórko i dekorację”. Szwedzi mogą lubić rodzinę
królewską właśnie za to, że uległa nowoczesnej demokracji.
Strzały w Kopenhadze mają bardzo
przejrzystą strukturę. Najpierw przedstawiasz Larsa Vilksa, jego postać,
sztukę, rysunek Proroka Mahometa jako psa
na rondzie i zamach, do którego doszło w związku z karykaturą. Później
piszesz o „młodych kobietach i mężczyznach, którzy pojechali do Iraku i Syrii,
żeby dołączyć do Państwa Islamskiego lub innych grup dżihadystycznych”. W
kolejnej części skupiasz się na partii Szwedzkich Demokratów, jej historii,
liderach, partyjnych mediach. W jaki sposób te trzy obszary się ze sobą łączą?
Postać Larsa Vilksa traktuję jak soczewkę,
przez którą mogę przyjrzeć się różnym kwestiom. Zdałem sobie sprawę, że
towarzysząc mu, będę mógł opowiedzieć o tym, co mnie interesuje. Martwi mnie
polaryzacja, która ma miejsce także w Szwecji. Niektórych niepokoi islamski
ekstremizm, innych niepokoją szowinistyczny nacjonalizm i ruchy antymuzułmańskie.
Chodzi mi o to, że niepokój z tych powodów jest zupełnie słuszny, ale niewiele
osób skupia się na obu tych stronach jednocześnie. Podążając za Larsem Vilksem
w pierwszej części mogłem wziąć pod lupę tych, którzy chcą go zabić i ich
światopoglądowi. To pozwoliło mi przykuć uwagę tych, którzy na co dzień
bagatelizują zagrożenie ze strony ekstremistów islamskich. Tymczasem do Syrii i
Iraku wyjechało 300 młodych Szwedów, kobiet i mężczyzn, to poważna sprawa, nie
wolno tego bagatelizować. Chciałem też przyciągnąć uwagę tych, którzy są
sceptyczni wobec muzułmanów, by przyjrzeli się, jakie zagrożenie niosą ze sobą
radykalne ruchy nacjonalistyczne, ruchy antymuzułmańskie, one też prowadzą do
przemocy. Podaję w książce przykład matki i córki w Malmö, które za to, że
miały na sobie chustę, zostały pobite przez zaangażowanego w takie ruchy
mężczyznę. Wreszcie, podążając za Larsem Vilksem, można też dyskutować o
wolności słowa, demokracji i szwedzkim społeczeństwie. To trochę jak z jajkiem
niespodzianką – dostajesz i czekoladkę, i coś jeszcze. W ten sposób mogłem
napisać o wielu sprawach, nie tracąc wciąż głównego wątku, jakim jest Lars
Vilks. Można go porównać do płynącej łodzi: ja przyglądam się wówczas falom,
które się za nią rozchodzą, to mnie bardziej interesuje. Poza tym uważam, że
jest postacią szczególną, piszę o jego sztuce, która często spotyka się z
niezrozumieniem. Za granicą wiele osób postrzega go jako bezmyślnego karykaturzystę.
A Vilks jest wykładowcą akademickim, ma bardzo przemyślane, klarowne spojrzenie
na sztukę: dziełem sztuki nie jest brzydki rysunek psa, ale wszystko to, co
dzieje się później. To sztuka konceptualna, to też próbuję wyjaśnić czytelnikom.
Cieszę się,
że o tym wspominasz, bo kiedy czytałam twoją książkę, miałam wrażenie, że to
was w pewnym sensie łączy. Że ciebie też interesują procesy, konsekwencje, łańcuchy
zdarzeń rozciągnięte w czasie.
Można powiedzieć, że wykorzystałem Larsa
Vilksa, by opowiedzieć o czymś innym, to rzeczywiście jest jak najbardziej
podobne do sztuki konceptualnej. Dobrze nam się ze sobą współpracowało,
rozumiałem, co chciał przekazać, a on rozumiał, co ja chcę zrobić. Jasno dałem
do zrozumienia, że nie piszę jego biografii, że nie jestem jego rzecznikiem. Był
zadowolony.
Przeczytał
książkę?
Tak, myślę, że mu się podobała. Powiedział
tylko, że to trochę dziwne, że tyle miejsca poświęcam w niej Szwedzkim
Demokratom, a oni przecież nie lubią jego sztuki. Odpowiedziałem, że może nie
lubią sztuki w ogóle, ale że akurat jego sztuka im się podoba, bo jest narzędziem,
które można wykorzystać w polityce. Vilks chyba zdaje sobie z tego sprawę, ale go
to nie obchodzi.
Piszesz, że „podążanie
za debatą o tym, który ekstremizm jest gorszy, jest nużące. Pełno w tej
dyskusji tematów, których się nie porusza, myślenia życzeniowego oraz
ideologicznego zaślepienia”. Sam nie zadajesz w książce tego pytania, ale
wydaje mi się, że mimo wszystko samo nasuwa się podczas lektury.
Odpowiedź jest względna. Oczywiście dla Larsa
Vilksa i krytyków islamu to islamski ekstremizm będzie najgorszy, bo w nich
uderza. Ale dla zwykłego muzułmanina, który próbuje żyć swoim życiem, czy dla
aktywisty środowiska LGBT oczywiste będzie, że najgorszy jest ekstremizm
prawicowy. Radykalne ideologie potrzebują siebie nawzajem. Są do siebie właściwie
bardzo podobne. ISIS i Al-Kaida potrzebują takich grup jak Szwedzcy Demokraci w
Szwecji, Front National we Francji, może nawet PiS w Polsce, żeby mówić młodym
muzułmanom: „Patrzcie, oni nienawidzą muzułmanów, na Zachodzie rosną w siłę,
nigdy cię nie zaakceptują, lepiej przyjedź do nas budować kalifat!” Tymczasem
Szwedzcy Demokraci i inne szowinistyczne nacjonalistyczne ugrupowania,
potrzebują ISIS, by powtarzać: „Patrzcie, obcinają ludziom głowy, zrzucają
homoseksualistów z wieży, dokonują ataków terrorystycznych w Paryżu, Kopenhadze
i w Sztokholmie, tacy są muzułmanie, wyrzućmy stąd ich wszystkich. Może są
wśród nich jacyś dobrzy ludzie, ale po co ryzykować”. A jeśli chodzi o
podobieństwa: weźmy na przykład spojrzenie na rolę kobiet. Nacjonaliści uważają,
że kobieta powinna dla dobra narodu wydawać na świat wiele dzieci i być
podporządkowana mężczyźnie, dokładnie takie samo zdanie mają radykalni
islamiści. Radykałom nie podoba się, że mężczyźni biorą ślub z mężczyznami, a
kobiety z kobietami. Łączy ich jeszcze jedno: myśl, że istnieje wojna między Zachodem
a islamem. A takie myślenie jest bardzo niebezpieczne, o tym też piszę w
książce. Chcę przeciwdziałać polaryzacji. Dziś po przeciwnych stronach rosną
spolaryzowane siły, a ja chcę łokciami rozepchać przestrzeń pomiędzy i
powiedzieć: „Spójrzcie, łączy nas to, że jesteśmy obywatelami jednego kraju, jest dla nas wspólny, niezależnie od naszej religii czy naszego pochodzenia”.
Jeśli tylko ludzie założą takie okulary, nie będą skupiać się na religii czy
pochodzeniu etnicznym, ale na obywatelstwie. Myślę, że tędy właśnie prowadzi
droga ku przyszłości.
W książce
rozmawiasz o granicach wolności słowa i poprawności politycznej z różnymi
osobami: między innymi z profesorami teologii islamskiej i prawa
konstytucyjnego czy z krytykami sztuki. Dlaczego istnieje tyle poglądów wokół
wolności słowa, która mogłaby wydawać się pojęciem uniwersalnym? Czy można
uznać, że granice wolności słowa są płynne?
Bardzo łatwo jest zawołać: „Jestem za
absolutną wolnością słowa!”. Tymczasem większość ludzi uważa, że nie wszystko
może być dozwolone. W wielu krajach jako czyn niedozwolony traktuje się na
przykład pomówienie. Gdybym dajmy na to teraz zaczął rozpowiadać, że zrobiłaś
straszne rzeczy, gdybym o tym napisał w gazecie, to większość ludzi uznałaby,
że to musi być karalne, bo to cię poniża, naraża na szkodę. To już jest jakieś
ograniczenie. Mamy też różne przepisy dotyczące mowy nienawiści, które różnią
się w zależności od czasu, kraju, kontekstu. Myślę, że dla większości jest
zrozumiałe, dlaczego Niemcy w 1946 zakazały organizacji nazistowskich i
eksponowania swastyki. Fundamentalista wolności wypowiedzi mógłby
zaprotestować. Ale wtedy zdano sobie sprawę, że zaczęło się od słów, a
skończyło na ludobójstwie. Nowszym przykładem jest Rwanda, tam także zaczęło
się od słów, w radiu prowadzono otwartą propagandę przeciwko jednej grupie
etnicznej, nawoływano do zbrodni, a potem doszło do ludobójstwa. Dlatego tak
potrzebne są przepisy dotyczące mowy nienawiści. Powiedziałem wcześniej, że w
Szwecji zbytnio nie interesujemy się historią, ale w jednym z rozdziałów Strzałów w Kopenhadze sięgam wstecz do
XVI wieku, czasu wojen między Danią a Szwecją. Dzięki rozwojowi sztuki
drukarskiej w obu krajach rozpowszechniano mnóstwo broszur i pamfletów na temat
mieszkańców drugiego państwa, podżegając do wojny, aż w 1570 roku obie strony
zobowiązały się do zakazania paszkwili. W czasach przed demokracją zrozumiano,
że istnieje związek między słowami a czynami i że z tego powodu warto zakazać
pewnych słów. Kiedy mówię o „zakazywaniu pewnych słów”, wielu ludzi się oburza,
bo przecież słów nie powinno się zakazywać. Ale większość cywilizacji
najwyraźniej tego potrzebuje. Piszę też w książce o tym, jak w Szwecji, w
wielokulturowym kraju, turecki nacjonalista stanął na Placu Sergela i krzyczał
słowa „Śmierć ormiańskim psom” (w 1915 roku w imperium osmańskim doszło do
ludobójstwa, zamordowano wtedy między innymi Ormian i Syriaków). W Szwecji dostrzegamy
konflikty między różnymi grupami imigrantów. Uważam, że w wielokulturowym
społeczeństwie może znaleźć się miejsce na ograniczenia wolności słowa. Ale to
dotyczy ograniczeń, które same w sobie nie stanowią ucisku, które nie służą
uciszaniu niewygodnych głosów, ale uciszają podżeganie i nienawiść.
A co z obrażeniem autorytetów
religijnych i symboli wiary? W polskim prawie mamy przepisy dotyczące obrazy
uczuć religijnych. Nie tak dawno głośno było o wokaliście zespołu metalowego
Behemoth, który został oskarżony po tym, jak podczas koncertu podarł Biblię.
Moim zdaniem to zbędne ograniczenie wolności
wypowiedzi. To trochę podobne do tego, co zrobił Vilks, kiedy uraził
muzułmanów. Dla mnie bardzo ważne jest to, że mógł to zrobić. Krytyka wobec
religii nie jest mową nienawiści. Jest taki aktualny przykład – pewną kobietę w
Austrii skazano za to, że nazwała Mahometa pedofilem, bo ożenił się z
dziewięciolatką. Jakiś tydzień temu Europejski Trybunał Spraw Człowieka orzekł,
że wyrok był słuszny. Ja się z tym nie zgadzam. Do krytyki religii należy to,
by móc mówić złe rzeczy o Mahomecie. Nie wierzę w przepisy dotyczące blasfemii.
Pokazują, że religia ma władzę, że duchowieństwo ma władzę. Jest ogromna
różnica między podarciem Koranu czy Biblii a powiedzeniem „zabijmy muzułmanów” czy
„zabijmy chrześcijan”. To ważne, by pozwalać na jak największą wolność, ale są
takie sytuacje, kiedy nawet ja chcę zakazać pewnych słów.
Twoja książka to nie tylko opowieść o
ekstremizmie, nie tylko historia jednego artysty. Dla mnie jest też książką o
roli sztuki, jej granicach i o tym, że budzi uczucia i prowokuje do działań,
czasem nawet ekstremalnych. Wspominasz też o projekcie Anny Odell Nieznana kobieta 2009-349701, w którym
zainscenizowała atak psychozy i udawała próbę samobójczą. Dlaczego sztuka w ogóle
jest tak ważna dla tematów, o których piszesz?
Dlatego że sztuka, w szczególności taka jak
Anny Odell czy Larsa Vilksa, interesuje się kwestiami społecznymi, czasem staje
się też częścią debaty społecznej, ale nie przestaje być sztuką. Pozwala spojrzeć
na sprawy, których normalnie się nie dostrzega, bo artystami kierują inne
motywy niż politykami czy dyskutantami. Daniel Birnbaum, dyrektor Muzeum Sztuki
Nowoczesnej i Współczesnej, bardzo obrazowo wypowiedział się w mojej książce na
temat Proroka Mahometa jako psa na
rondzie Vilksa. Porównał rysunek
do brzydkiego patyka, który wrzucony do wody unosi się na powierzchni i trafia
w miejsce, gdzie spotykają się różne prądy. Wolność wypowiedzi to jeden prąd,
nienawiść do muzułmanów to drugi, kolejnym jest islamski ekstremizm. To
wszystko sprawia, że patyk unosi się na wodzie. I to one są interesujące, nie
ten brzydki patyk. Silne prądy unoszą też prace Anny Odell. W książce poświęcam
tyle miejsca sztuce, bo przyglądając się jej recepcji można wiele dostrzec. We
współczesnych czasach wiele osób uważa, że nic już nie prowokuje. To ciekawe,
że sztuce wciąż się to udaje.
Książkę
zamyka opowieść o Mahu, szwedzko-irańskiej artystce. Mówi, że postanowiła nie
bać się ludzi, którzy grożą innym, represjonują innych. Słowo „strach” powraca
w twojej książce wielokrotnie. Dlaczego jest w niej tak istotne?
To dobre pytanie, sam się nad tym nie
zastanawiałem. Polityczne ruchy i energie, o których piszę, w dużym stopniu
opierają się na wzbudzaniu strachu. Ruchy antymuzułmańskie karmią się strachem
przed islamem i muzułmanami, rzucaniem podejrzeń, oskarżeniami, że muzułmanie
stanowią zagrożenie dla społeczeństwa. Mahu została wydana za mąż, kiedy miała
dziewięć lat, w wieku trzydziestu wyjechała do Szwecji, jeszcze w samolocie
zdjęła chustę. Z jednej strony jest bardzo odważna, ale z drugiej musi się bać
– ma dzieci, rodzinę, w książce nie podaję jej prawdziwego imienia. Z kolei
radykalne islamskie ruchy grają na lęku przez skorumpowanym, rasistowskim
Zachodem. Kiedy teraz o tym myślę, zdaję sobie sprawę, że moja praca w dużej
mierze polega na oddramatyzowaniu pewnych kwestii i sprawieniu, by ludzie
skoncentrowali się na prawdziwym zagrożeniu. Lęk przed ekstremistami jest
usprawiedliwiony, oni są niebezpieczni dla nas wszystkich.
Powieść Johanesa Anyuru Utoną we łzach swoich matek zaczyna się
próbą ataku terrorystycznego w Göteborgu. Dochodzi do niego podczas spotkania
na temat wolności wypowiedzi w sklepie z komiksami. Postać książkowego artysty,
Görana Loberga, od razu skojarzyła mi się z Larsem Vilksem – Loberg
wydał album z karykaturami proroka Mahometa i grożono mu śmiercią. Nawet opisy
przywodzą takie skojarzenia: „Zmierzwione białe włosy, koszula w kratę”, „z
całej jego postaci przebija niechlujstwo i ostentacyjny brak zainteresowania
samym sobą i otoczeniem”. Mówi, że „sztuka powinna poszerzać pole działania i
to jest jej cecha konstytutywna”. Anyuru przedstawia przerażającą, dystopiczną
wizję społeczeństwa, w którym muzułmanie i „wrogowie Szwecji” są izolowani w
zamkniętych sektorach. Ten wstrząsający scenariusz to fikcja literacka, a ja chciałabym
cię zapytać, jak ty wyobrażasz sobie przyszłość Szwecji?
Cieszę się, że Johannes napisał tę książkę. Rozbudowuje
w niej te idee, pokazuje ich pełne konsekwencje. Ja jestem optymistą. Niepokoi
mnie nienawiść do muzułmanów, tak jak i Johannesa, on sam zresztą jest
muzułmaninem, więc to dotyka go bezpośrednio, tak samo jak jego przyjaciół i
rodzinę. Myślę, że w Szwecji trwa właśnie proces, w którym wielu przyzwyczaja
się do tego, że współobywatele są muzułmanami. Spotykamy się w miejscach pracy,
w szpitalach, w szkołach, widujemy się na co dzień, jesteśmy takimi samymi
ludźmi. Nauczycielka mojego najmłodszego syna nosi chustę: jest świetną
nauczycielką, wierzy w wartości demokratyczne. Myślę, że napięcia będą znikać,
ale dużo zależy od tego, czy ruchy ekstremistyczne nie urosną w siłę, dlatego
tak ważne jest zatrzymanie radykalizacji. Wierzę jednak, że dużo energii można
czerpać z tej codzienności. To między innymi dlatego zdecydowałem się
zamieszkać w Malmö, lubię to miasto. Moje dzieci chodzą do szkół z dziećmi,
których rodziny pochodzą ze stu różnych krajów, to niesamowita różnorodność. Siedzimy
razem na wywiadówkach, niektórzy rodzice pochodzą z Indii, inni z Bliskiego
Wschodu, jeszcze inni z Finlandii, niektórzy z Polski, całkiem sporo jest
Polaków w Malmö. I to, co nas łączy, to nasze dzieci, ich los. Ta wspólnota
jest dużo silniejsza niż różnice dotyczące pochodzenia czy religii. To taki
miniobraz społeczeństwa, może to brzmi naiwnie i utopijnie, ale myślę, że to
dobry obraz.
Twierdzisz, że „praca reportera donoszącego o potwornych
wydarzeniach ma w sobie coś terapeutycznego”. Czy znalazłeś coś terapeutycznego
w pracy nad Strzałami w Kopenhadze?
W mojej pracy
jest i niepokój, i strach. Byłem w Paryżu podczas zamachu terrorystycznego,
opisuję to w książce. Sądzę, że zamiast odwracać wzrok i
pozwalać, by straszne obrazy rosły w głowie, lepiej jest się temu wszystkiemu
przyjrzeć. Dlatego zapukałem do drzwi braci, którzy próbowali zabić Larsa
Vilksa, spojrzałem im w oczy i spróbowałem o nich opowiedzieć, najrzetelniej
jak to możliwe. Pisanie tej książki było terapeutyczne, bo zmniejszyło moje
własne lęki.
W wywiadzie cytuję fragmenty reportażu Niklasa Orreniusa Strzały w Kopenhadze w przekładzie Katarzyny Tubylewicz (Wydawnictwo Poznańskie, 2018) oraz powieści Johannesa Anyuru Utoną we łzach swoich matek w przekładzie Dominiki Góreckiej (Prószyński i S-ka, 2018).
___________
Jeśli jeszcze nie czytaliście reportażu Strzały w Kopenhadze - wypatrujcie jutro na szwecjoblogowym fanpage'u KONKURSU. Do zdobycia będzie aż pięć egzemplarzy tej książki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz