28 lipca 2013

niedoceniany Göteborg

Wczoraj znalazłam na stronie Szwecja Dzisiaj informację, że Göteborg zajął trzecie miejsce na liście dziesięciu najpiękniejszych i najbardziej niedocenianych miast w Europie według portalu turystycznego EscapeHere.com (na "podium" znalazły się też Kopenhaga oraz Budapeszt). Göteborg, który jest drugim co do wielkości miastem Szwecji, uchodzi podobno za "gorszego brata Sztokholmu". 

Sztokholm odwiedziłam raz, Göteborg dwa razy. To właściwie jedyne miasto, do którego w mojej chęci odkrywania coraz to nowych miejsc wróciłam po kilku latach od pierwszych odwiedzin. "Gorszy brat" przypadł mi do gustu zdecydowanie bardziej niż stolica. Często podkreślam, że nie lubię dużych miast: Męczy mnie zgiełk, tempo życia, męczy mnie także nagromadzenie turystów w jednym miejscu. Sztokholm zrobił na mnie wrażenie miasta lansu. Göteborg - miasta bardziej na luzie. Może też trochę kojarzył mi się z dwoma najbliższymi mi miastami w Polsce. Z Poznaniem, dlatego że oba miasta liczą sobie około 550 000 mieszkańców i także dlatego, że Göteborg jako jedno z niewielu miast w Szwecji ma aktualnie funkcjonującą, rozbudowaną komunikację tramwajową (charakterystycznego dźwięku tramwaju, sunącego po szynach, brakowało mi w większych miastach Skanii). Kojarzy mi się też z moją rodzinną dolnośląską Złotoryją poprzez ukształtowanie terenu - spacerowanie po Göteborgu to ciągłe chodzenie pod górkę lub z górki, czasem pokonywanie schodami różnic wysokości.

Lilla Bommen i żaglowiec Viking
Co zatem jest takiego atrakcyjnego w Göteborgu, co z pewnością należałoby polecić turystom? Kiedy my po raz pierwszy wjeżdżaliśmy samochodem do miasta, naszą uwagę przykuł charakterystyczny biało-czerwony budynek, który wyglądał trochę, jakby był zrobiony dla zabawy z gigantycznych klocków lego. To biurowiec Lilla Bommen, zwany też potocznie "Pomadką" (Läppstiftet). Na najwyższym piętrze znajduje się kawiarnia Götheborgsutkiken z punktem widokowym, z którego można podziwiać wspaniałe widoki na port i samo miasto.
  
widok na port z punktu widokowego Götheborgsutkiken
Już w samym porcie jest sporo do zobaczenia. Z pewnością charakterystycznym elementem jest Barken Viking z 1905 roku, prawdopodobnie największy żaglowiec, jaki kiedykolwiek wybudowano w Skandynawii. Dziś pełni funkcję hotelu, restauracji i centrum szkoleniowego. Ciekawym budynkiem jest też opera, która swoim kształtem ma przypominać statek (co lepiej widać może na zdjęciu z Utkiken), przez co idealnie wpisuje się w portowe okolice.
  

Ważnym miejscem w mieście jest Götaplatsen, z rozpoznawalną fontanną Carla Millesa Posejdon. Wokół Posejdona mieszczą się ważne instytucje kulturalne: Muzeum Sztuki, sala koncertowa, teatr miejski i biblioteka. 

Posejdon, w tle Muzeum Sztuki
Plac jest też po prostu miejscem spotkań, odbywają się tu także koncerty plenerowe - ja miałam okazję bawić się tu na koncercie Backyard Babies w ramach festiwalu Göteborgs kulturkalas w 2008 roku. (O moim innym muzycznym odkryciu z tego festiwalu możecie przeczytać tutaj.)

Tak jak ważny jest plac, ważna jest też ulica, która do niego prowadzi - to Kungsportsavenyn, zwana też w skrócie Avenyn. Podobno wzorowana była na francuskich Champs-Élysées. Ulica jest świetnym miejscem dla osób, które podczas podróży uwielbiają zakupy i miejskie życie - wzdłuż bulwaru mieszczą się restauracje, kluby i mnóstwo sklepów. Mój ulubiony to Retrock, gdzie można kupić mnóstwo akcesoriów z Muminkami!

widok na kanał Stora Hamnkanalen
W mieście też znajduje się bardzo dużo kanałów i mostów. Świetną atrakcją turystyczną jest pływanie łódkami Paddan. Zwiedzanie odbywa się w tzw. systemie Hop on - Hop Off: łódki zatrzymują się w wybranych przystaniach, gdzie można wysiąść, pozwiedzać okolicę, a później wsiąść na kolejną łódkę i płynąć dalej. Podczas takich rejsów przewodnicy opowiadają o tym, co znajduje się na brzegach. Dużo radości daje przepływanie pod mostami. Szczególnie tymi, które są zawieszone naprawdę nisko nad kanałami - takie jak Osthyveln - Nóż do sera czy Frisören - Fryzjer. Pasażerowie przepływający pod mostem muszą wcześniej zejść ze swoich siedzeń i przykucnąć na dnie. Co dzieje się w przeciwnym razie? No coż, nazwy mostów mówią chyba same za siebie...
Charakterystycznym budynkiem jest też Fiskekyrkan (w oryginalnej pisowni Feskekôrka), czyli Rybny Kościół. Jest to hala targu rybnego, której budynek rzeczywiście przypomina kształtem gotycką świątynię. Gorąco polecam tam zajrzeć - oprócz części targowej znajdują się tam też restauracje serwujące ryby i owoce morza. 

Feskekôrka
Będąc przy Rybnym Kościele niedaleko już jest do mojej ulubionej części Göteborga -  przeuroczej dzielnicy Haga, z drewnianymi budynkami, nadającymi jej dziewiętnastowieczny charakter. Ja dotarłam tam w chłodne, deszczowe, wrześniowe popołudnie, kiedy w Szwecji zaczynało się już ściemniać. Zakochałam się wręcz w tej atmosferze wśród jasnym drewnianych fasad i ciepłych świateł z witryn kawiarni i sklepików. Oczami wyobraźni widziałam już, jak musi tu być pięknie w okresie bożonarodzeniowym, kiedy brukowane ulice pokrywa śnieg, a witryny rozświetlone są kolorowymi lampkami. Polecam kawiarnię Jakob's Café - wystrój wnętrza z masą dobrze dobranych antyków, tak dobrze pasujący do całej okolicy, sprawia, że kawa smakuje jeszcze lepiej.
  
Haga Nygata
Zwiedzanie miasta to jednak nie tylko czas spędzony na wolnym powietrzu na przechadzkach, przejażdżkach czy pływaniu łódką. To też kilka kapitalnych muzeów, które warto odwiedzić. Miłośników malarstwa nie trzeba będzie przekonywać do odwiedzenia Muzeum Sztuki, które w swojej zbiorach ma dzieła nie tylko nordyckich artystów, ale też Rembrandta, Moneta czy Warhola. Ja natomiast dużym i małym mogę zarekomendować Muzeum Historii Naturalnej z jego największą atrakcją - jedynym na świecie wypchanym płetwalem błękitnym. Rozmiary zwierzęcia robią wrażenie, zadziwia historia samego eksponatu. Z informacji z muzeum dowiedziałam się, że "paszcza" kiedyś umocowana była na zawiasach, zwiedzający mogli niczym Jonasz znaleźć się w brzuchu wieloryba. Okazało się jednak, że dla niektórym parom wnętrze wieloryba wydawało się miejscem wyjątkowo romantycznym i sprzyjającym miłosnym uniesieniom... Szczęki zwierzęcia obecnie pozostają więc zamknięte (podobno otwierane są raz na cztery lata na dzień wyborów parlamentarnych - valdagen - szwedzkie słowo val oznacza bowiem zarówno wybory, jak i wieloryba).

Koniecznie trzeba też zdecydować się na wycieczkę po Universeum. To fantastyczne interaktywne muzeum-centrum nauki. Znajdziecie tu wystawy poświęcone nowoczesnym technologiom, a także pomieszczenia, które zostały zamienione w las deszczowy (nie polecam zwiedzania w okularach), w którym w naturalnym środowisku mieszkają różne zwierzęta. Jest też ekspozycja z najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami gadami i pająkami. Ja spędziłam najwięcej czasu w części z akwariami, szczególnie w akwariowym tunelu, gdzie rekiny i wielkie płaszczki przepływały za szkłem nie tylko obok mnie, ale nawet nade mną!

Dla spragnionych szalonych rozrywek - największy w Skandynawii lunapark Liseberg z mnóstwem karuzeli, kolejek i atrakcji, na sam widok większości z nich przewracało mi się w żołądku. W parku znajdują się też sceny i sale koncertowe, a w okresie bożonarodzeniowym odbywa się tu bardzo popularny świąteczny jarmark.

kolejka w lunaparku Liseberg
Na koniec bardzo praktyczna informacja. Jak zobaczyć wszystkie te miejsca (i jeszcze wiele innych) i nie wyczyścić sobie przy tym całkowicie portfela? Jeśli wybieracie się do Göteborga, zastanówcie się nad kupnem karty City Card. Karta na jedną dobę dla osoby dorosłej kosztuje 315 koron, trzydobowa 565 koron. Z kartą macie wolny wstęp na większość atrakcji turystycznych, darmowe parkingi, przejazdy tramwajami, autobusami i łodziami w mieście, a niektóre sklepy mają dla posiadaczy karty specjalne zniżki. Szczegółowe informacje o karcie i warunkach korzystania znajdziecie tutaj.

Sezon wakacyjny jeszcze trwa - zróbcie więc na przekór statystykom, co powiecie na wycieczkę do Göteborga?


Źródła:
wszystkie zdjęcia są mojego autorstwa

25 lipca 2013

Facet z grobu obok

W taką pogodę, z jaką mamy do czynienia ostatnio, trudno jest się skoncentrować i zmusić mózg do pracowania na pełnych obrotach. Na taką pogodę świetnie nadają się lekkie komedie romantyczne. Na przykład Facet z grobu obok (Grabben i graven bredvid) Kjella Sundvalla.

źródło grafiki
Film jest dość przewidywalny, ale mimo to ogląda się go bardzo przyjemnie. W moim odczuciu głównie za sprawą Michaela Nyqvista, który stworzył niezwykle wiarygodną postać, do której od razu można zapałać sympatią. A jeśli znacie tego aktora tylko jako Mikaela Blomkvista ze szwedzkich ekranizacji Millenium, to w tej kompletnie innej roli pewnie podbije Wasze serce. No i do tego ten zaskakujący tytuł - bo kto powiedział, że miłości nie można znaleźć... na cmentarzu?

Jest Ona - delikatna, subtelna bibliotekarka. Ambitna, oczytana, uwielbia swoją pracę. Ma ładnie urządzony dom w mieście i nowocześnie myślących przyjaciół.
Jest też i On - prostolinijny i dobroduszny farmer, potrafi mówić, co mu ślina przyniesie na język. Gospodarstwo to całe jego życie.  Lubi spotkania ze szczerymi sąsiadami, przy swojskim jedzeniu i swojskim alkoholu.
 
źródło grafiki


Desirée (Elisabet Carlsson) i Benny (Michael Nyqvist) diametralnie się od siebie różnią, pochodzą z dwóch zupełnie innych światów. Świetnie pokazuje to też jedna z pierwszych scen filmu, zresztą jedna z moich ulubionych (włączcie film od 3:10). Szczególnie rozbawia mnie, jak Benny "zaparza" sobie kawę!



Bohaterowie poznają się na cmentarzu - ona przychodzi tu wspominać zmarłego męża, on - rodziców. I tak jak to w romantycznych filmach bywa: wystarczy im jedno spojrzenie, jeden uśmiech, by zaczęła się cała historia. 

Na początku romans rzeczywiście nabiera rumieńców. Oboje są ze sobą szczęśliwi, serduszka, gwiazdki w oczach, uśmiechy, śmiechy, całusy i nie tylko. Problem zaczyna się jednak, kiedy oprócz miłości i czułości pojawiają się sytuacje, gdy ich dwa zupełnie odmienne światy muszą się przeniknąć. Desirée nie potrafi znaleźć wspólnych tematów z sąsiadami Benny'ego, on zaś nie robi najlepszego wrażenia na imprezie u jej przyjaciół. Konflikty wartości i napięcia zaczynają narastać. Poza Benny marzy o kobiecie, która gotowałaby dla niego klopsiki (köttbullar) i zamieszkała z nim na farmie, a Desirée chciałaby znaleźć lepszą pracę w Sztokholmie...

Pojawiają się także sytuacje i konfrontacje trochę jak z wiersza o żurawiu i czapli. Nie zdradzę Wam oczywiście, czy film kończy się na smutno, czy jednak happy-end. W każdym razie, ci bardziej podatni na romanse, na pewno będą mieli swoją szansę, by uronić łzę. Warto jednak spróbować się przekonać, chociażby żeby poczuć tę atmosferę sielskiej szwedzkiej wsi. No i zastanowić się, czy przeciwieństwa naprawdę się przyciągają i jak bardzo może działać taki magnetyzm. A w tle taka kapitalna muzyka!


źródło grafiki


Facet z grobu obok to tak właściwie ekranizacja świetnie sprzedającej się powieści Katariny Mazetti. Jeszcze nie miałam jej w dłoniach, ale bardzo chciałabym jakoś zdobyć, żeby zaczytać się i trochę porównać książkę i film. Podobno książka jest błyskotliwa, pełna ironii i sarkazmu. Bardzo mnie to intryguje, bo film - choć lekki, miły, ciepły i przyjemny, to jednak dość naiwny. Co ciekawe, kinowa wersja została "obsypana" nominacjami do Złotego Żuka: za najlepszą reżyserię, najlepszy film oraz najlepszą męską i żeńską rolę pierwszoplanową  - nagrodę otrzymał tylko Nyqvist. Na fali sukcesu literackiego i filmowego powstała też musicalowa wersja historii Benny'ego i Desirée, wystawiona przez teatr Norbottensteatern w Luleå.




Źródła:

Follow on Bloglovin

23 lipca 2013

kamień runiczny z Rök

Po tym, jakie miejsca wybierałam jako nasze cele do zwiedzania numer jeden podczas wakacji w Szwecji w 2008 roku, myślałam, że mój tato już nigdy nie zdecyduje się spędzić wakacji ze mną oraz że raz na zawsze znienawidzi wszystkie kamienie. Wszystkie. Nawet te dekoracyjne w przydomowych ogródkach.

Zaczęło się od tego, jak podekscytowana byłam, kiedy "odkryliśmy" ryty naskalne we Flyhov. Spędziliśmy tam dość sporo czasu, mimo że tak naprawdę byliśmy w trasie, której celem był zamek Läckö. Musiałam zatrzymać się nad każdym rysunkiem, dotknąć zagłębień, poczuć niemalże na skórze ich historię. Jeszcze w Polsce w przewodniku znalazłam informację, że w okolicy, w której będziemy, znajduje się imponujący i wyjątkowo znany kamień runiczny - nie mogłam sobie go podarować podczas zwiedzania! Tym bardziej, że jakiś czas wcześniej oglądałam w telewizji program dokumentalny właśnie o zabytkach runicznych. Według książkowego przewodnika kamień miał znajdować się w Rök pod Motalą, dokąd tak czy siak chcieliśmy się wybrać w ramach wycieczek wzdłuż Kanału Gotyjskiego.

Gdzie on jest?

Pierwszy problem polegał na tym, że Rök nie mogliśmy się dostać w sposób, jak opisał przewodnik... Próbowaliśmy tam trafić na różne sposoby, w pewnym momencie nawet ja się poddałam i chcąc usprawnić całą wyprawę, stwierdziłam, że z bólem serca mogę podarować sobie atrakcję, na którą jednak dość długo czekałam. Całe szczęście, mój tato był jest bardzo uparty, więc nasze poszukiwania trwały dalej. Nawigacja w telefonie pokierowała nas ostatecznie po niewielkich, szutrowych drogach. Co jakiś czas pojawiały się znaki drogowe z dużym M - to tzw. mötesplats, miejsce, gdzie droga jest nieco szersza i samochody mogą się mijać. Wkrótce znaleźliśmy też oznakowanie, które kierowało do Rökstenen i Rökkyrkan (kamienia i kościoła w Rök). Gdy dojechaliśmy na wyznaczony parking dla turystów, pierwszy widok, jaki nam się ukazał był taki:


Po tylu kombinacjach dojechaliśmy tylko w szczere pole! Dookoła tylko cisza, żadnego człowieka, tylko szum zbóż i świergot ptaków.


Potem zobaczyliśmy też samotny kościółek, a tuż obok kościółka - równie samotne zadaszenie, pod którym stał  ON:


 






Kamień o wysokości około 4m (ponad metr znajduje się pod ziemią), szerokości około 1,5m i grubości do prawie 0,5m.  Z programu, który widziałam w telewizji, pamiętałam, że jest to najdłuższa znaleziona inskrypcja runiczna (cały kamień, ze wszystkich stron wypełniony jest gęsto runami, bez ornamentyki). Niektórzy uważają też, że stanowi narodziny szwedzkiej literatury, że jest najstarszym zachowanym tekstem literackim. 
Obcowanie z takim dziełem na wyciągnięcie ręki, możliwość dotknięcia starych znaków (inskrypcję wyryto w IX w.) - jak dla mnie było to coś wielkiego. Bardzo interesowałam się wtedy dawną historią Skandynawii, znałam prawie na pamięć niektóre nordyckie mity, godzinami czytałam książki o Wikingach. Kto by mógł pomyśleć, że pięć lat później przyjdzie mi robić skrzętnie notatki na zajęciach z runologii!

Kiedy my odwiedziliśmy parafię Rök, było tam cicho u pusto. Znalazłam w sieci bloga http://rokstenen.blogspot.se, gdzie autorka Åse Theorell opisuje, jak od 2010 rozwija się jej pomysł na uatrakcyjnieniem tego miejsca dla turystów. Dziś przy kamieniu znajduje się centrum wycieczkowe, organizowane są różne aktywności (geocaching, spotkania z "Wikingami", oprowadzanie po okolicy). Pojawiły się też wystawy na wolnym powietrzu, budka z informacją turystyczną i kiosk z przekąskami... Niewątpliwie kolejnym turystom łatwiej będzie tu pewnie teraz trafić, ale nie wiem, czy nie zniknęła przez to magia tego miejsca, która wynikała nie tylko z ducha historii, ale też wszechogarniającego spokoju.











Co to są runy?


Runy dzisiaj kojarzą się sporemu gronu raczej z elfami czy krasnoludami ze świata Tolkiena czy gier RPG. Przypisuje im się znaczenie magiczne, symbole z runami można nosić jak amulety, a z run wypisanych na kamykach lub drewienkach można wróżyć prawie tak jak z kart tarota.

Runy to jednak nic innego jak znaki alfabetu, stworzonego najprawdopodobniej na początku naszej ery przez ludy germańskie. Alfabet, który od pierwszych liter nazywany jest też fuþarkiem, składał się początkowo z 24 znaków, podzielonych na trzy tzw. rody.

źródło grafiki

Inskypcja z Rök
Inskrypcja na kamieniu z Rök jest wyjątkowo trudna do odczytania. Po pierwsze trudno było znaleźć kolejność i kierunki odczytu, po drugie - zapis jest częściowo zaszyfrowany i to na różne sposoby. Tekst zawiera wiele odniesień do dawnej nordyckiej mitologii, a także konkretne odniesienia do postaci i wydarzeń historycznych. Część inskrypcji jest też napisana wierszem, zgodnie z metrem eposu Edda. Co do interpretacji tekstu w dalszym ciągu trwają debaty naukowców, według najnowszej - tekst jest przykładem średniowiecznej zagadki. 


Przypatrzeć się kamieniowi ze wszystkich stron możecie korzystając z tej strony http://www.illustrata.com/pages/vadstena/roksten.html, która oferuje swojego rodzaju wirtualne wycieczki po najciekawszych zabytkach Szwecji (POLECAM!). Możecie tam też czytać runy rząd po rzędzie i zapoznać się z ich tłumaczeniem na język angielski. No to dobrej zabawy! W tle koniecznie włączcie sobie muzyczną interpretację zapisu inskrypcji w języku staronordyjskim. Dreszcze gwarantowane!


Źródła:
wszystkie zdjęcia pochodzą z własnego archiwum
W. Maciejewski (red.) Runy
Follow on Bloglovin

20 lipca 2013

brutalny szwedzki kucharz

Pamiętacie szwedzkiego kucharza? Tego Muppeta o krzaczastych brwiach, który pod wąsem mamrotał swoje hurdi-gurdi? O tym, że szwedzki kucharz tak naprawdę w ogóle nie mówi po szwedzku, pisałam już na blogu Marysi "hał ar ju, Marija". Dziś jeszcze jedna wiadomość: jest "szwedzki kucharz", który sieje dużo więcej spustoszenia w kuchni niż poczciwy Muppet. To Niclas Lundberg z kanału YouTube Regular Ordinary Swedish Mealtime.

fot. Oskar Sandström
Regular Ordinary Swedish Mealtime to amatorski internetowy program kulinarny (lub raczej parodia tego typu programów), w którym przyrządzane są głównie dania z kuchni szwedzkiej. Prowadzącemu jednak daleko do spokoju i rzeczowości Roberta Makłowicza. W programie króluje swedish style, jak to określa ekipa - ma być babrarzyńsko, brutalnie, masakrycznie. Już same tytuły odcinków zapowiadają, co się będzie działo: Barbaric Brutal Breakfast, Meatball Massacre, Painful Patriotic Pancakes, Catastrophic Crayfish, Satanic Salad... Produkty wręcz latają i pływają po kuchni (wszystko poza mięsem łosia, z nim trzeba się obchodzić jak ze swedish lady), a gospodarz programu wrzeszcząc prezentuje kolejne instrukcje. Głównie po szwedzku, trochę po angielsku (swenglish). Do tego jego ulubioną przekąską do każdego dania (nawet do słodkości!) jest... majonez. Pełnymi łyżkami lub prosto ze słoika.


Jaki jest przepis na brutalne szwedzkie śniadanie? Kawę zmielić zębami. Pudełko z płatkami śniadaniowymi otworzyć pięścią. Wylać mleko, trafiając chociaż trochę do miseczki. A potem grzanki. Marmoladę nakładać garściami. Sok z pomarańczy wyciskać gołymi rękami. 

Nie macie pomysłu na sobotnią przekąskę? To może sałatka?
UWAGA: Film tylko dla osób o mocnych nerwach, które wytrzymają obraz kuchennego chaosu i zniszczenia, wrzaski i nieestetyczny sposób spożywania posiłków.



Jak w ogóle można było wpaść na coś takiego? Oczywiście - po studencku. Zaczęło się w akademiku w Umeå, mieście położonym na północy. Niclas popisywał się swoim sposobem na przyrządzenie spaghetti. Później jego  podchwycił pomysł i postanowił nakręcić filmik z gotującym Niclasem i zamieścić go na YouTube. Po trzecim odcinku ekipa postanowiła, że jeśli otrzyma on ponad 50 000 wyświetleń w ciągu pięciu dni, stworzą kolejny w następnym tygodniu. W przeciwnym razie mieli zrobić sobie przerwę na studia. Rezultat? Odcinek zyskał aż 250 000 odsłon, więc postanowili, że Regular Ordinary Swedish Mealtime będą serią z cotygodniowo nowym odcinkiem. Potem już poszło samo - zaczęły się wywiady w radiu i w telewizji i rosnąca popularność w internecie. Wymyślili też występy na żywo w Szwecji. Dziś kanał ma ponad 57 milionów odsłon!

Co ze szwedzkiej kuchni proponują brutalni Szwedzi? Przede wszystkim klopsiki szwedzkie, które dla Szwedów są tak ważne na ich stole jak u nas schabowy (Meatball Massacre). Jest też pyttipanna (Chop Chop Carnage Stew) czyli drobno pokrojone kawałeczki ziemniaków, mięsa, cebuli podsmażone na patelni, serwowane tradycyjnie z jajkiem sadzonym i buraczkami (na filmikach widać też, że Szwedzi najczęściej piją do każdego posiłku... MLEKO). No i tort kanapkowy, czyli coś  jakby gigantyczna kanapka, z wieloma warstwami przekładanymi różnymi masami, ozdabiana i krojona jak prawdziwy tort (Superior Smörgåscake). A na deser ciasto kladdkaka (Stomachless Sticky Cake).

Mnie strasznie bawi poczucie humoru chłopaków z ROSMT. Jeszcze więcej śmiechu dostarcza też oglądanie bloopersów, czyli zarejestrowanych wpadek, potknięć, niewypałów i innych śmiesznych sytuacji, które miały miejsce podczas kręcenia filmów. Tutaj na przykład możecie zobaczyć, jak powstawał odcinek o kladdkaka. I jak musi wyglądać sprzątanie...


http://www.youtube.com/watch?v=NM_nM88wj_s
 
Na koniec - gratka dla fanów serii i języka szwedzkiego: są do kupienia koszulki! Oto moje ulubione wzory:

 (Ziemniaki. W liczbie mnogiej! // Posiekać cebulę!)


Jakie wrażenie na Was zrobiło gotowanie w "szwedzkim stylu"? Oprócz tego, że była to dla mnie cotygodniowa dawka dobrego humoru, to jeszcze potrafiłam się dzięki temu łatwiej uspokoić, kiedy mój P. tworzył swoje pyszności w kuchni, zostawiając po sobie bałagan większy niż tylko stos garnków. Zawsze przecież mogło być gorzej!


Źródła:
Follow on Bloglovin

16 lipca 2013

drzwi do...

Dwa tygodnie temu pokazałam Wam tęczowe oblicza Szwecji, do czego natchnęła mnie znaleziona w blogosferze Mo. Dzisiaj też kolejna porcja zdjęć, też inspirowana postem tej samej blogerki. Mo. pisze:

Zawsze jak widzę ładne drzwi, to się zastanawiam, jakiego świata strzegą. Jakie historie dzieją się za nimi. Do jakiego wnętrza bronią dostępu i jakich ludzi życie dzieje się tam...po drugiej stronie.

Drzwi rzeczywiście mają coś w sobie, są trochę jakby sferą "pomiędzy", a do tego czasem sferą czasem bardzo ozdobną i kuszącą, czasem masywną i odpychającą...

Przeglądając zdjęcia po powrocie ze Sztokholmu dwa lata temu, odkryłam, że wśród kilkuset zdjęć sama jestem tylko na raptem trzech, na kilka złapały się też przydrożne koty, do większej ilości pozował ojciec... a z codziennych spacerów po sztokholmskim Starym Mieście (Gamla Stan) mam mnóstwo zdjęć... drzwi! Bo wszystkie były dla mnie fascynujące, szczególnie, że nawet na jednej ulicy, nawet przy domach tuż obok siebie potrafiły się tak bardzo od siebie różnić!

Rok później, również masowo, fotografowałam drzwi w Skanii. Skromne wejścia do niskich domów, malowane najczęściej na kontrastowe kolory. I te malwy lub róże, o których pisałam już tyle razy, ale które tak miło mi się kojarzą. Uspokoiłam się nieco, że nie tylko ja jestem "drzwiofilką" - Szwedzi rekomendujący mi Simrishamn, mówili: "Przyjrzyj się dokładnie każdym drzwiom, każde są inne, a niektóre naprawdę bardzo stare!".

Niektóre zdjęcia pojawiały się już na blogu razem z informacjami o poszczególnych miejscach, ale darzę je takim sentymentem, że nie mogłam ich pominąć w "drzwiowym" zestawieniu. 

Sztokholm

Sztokholm

Sztokholm

Sztokholm
Helsingborg

Lomma

Lund

Simrishamn

Ystad

Åhus

Örebro

Źródła:
wszystkie zdjęcia pochodzą z własnego archiwum
Follow on Bloglovin

11 lipca 2013

Nieściszalni

O czym myślicie, słysząc hasło "film muzyczny"? Mnie od razu przychodzą na myśl dość kiczowaty Grease i dość rzewny Upiór w operze (oba uwielbiam i mogę oglądać bez końca). Jeśli macie jednak ochotę na zupełnie inną, zaskakującą odsłonę tego, co może w sobie pomieścić ten gatunek, w dodatku z domieszką kryminału i czarnego humoru - koniecznie zobaczcie Nieściszalnych (Sound of Noise).

http://www.charlottefilmsociety.com/wp-content/uploads/2012/08/Sound-of-Noise-1.png
Do czego mogą być zdolni sfrustrowani genialni muzycy, którzy chcą sprzeciwić się muzycznej tandecie i wyrwać miasto z nudy i marazmu? Według reżyserów Oli Simonssona i Johannesa Stjärne Nilssona są gotowi naprawdę na wszystko. Do tego stopnia, że nie zawahają się stworzyć bardzo ryzykownej, bardzo skandalicznej i bardzo nielegalnej symfonii "Na jedno miasto i sześciu perkusistów".

http://24.media.tumblr.com/tumblr_mc9vuhJggL1qzr7ddo1_500.png
Sześciu perkusistów kojarzymy już z plakatu. Ale jak można "grać na mieście"? Bardzo łatwo - dźwięki można przecież wydobywać z każdego przedmiotu, jaki tylko wpadnie w ręce. Absolutnie żadnych granic. Już pierwsza część niebywałej symfonii udowodni Wam, jak szalone jest to przedsięwzięcie, ale też jak szalony jest cały film:

http://24.media.tumblr.com/tumblr_m4397rxqaT1r3fmpzo1_250.gif

Kontrowersyjne? Jak najbardziej! Ale ja za każdym razem, kiedy oglądałam ten film (a widziałam go już chyba trzykrotnie - i jeszcze mi się nie znudził!) nie mogłam powstrzymać się przed machaniem nóżką do rytmu. Co więcej - głos z maszyny "Rör ej patienten!" ("Nie dotykać pacjenta!") od razu wywołał u mnie skojarzenie z "First Of The Year" Skrillexa...


Uwielbiam też scenę z kolejnej odsłony symfonii:


http://www.youtube.com/watch?v=MU_74htRyZU


Nie zdradzę Wam, jakie były dalsze poczynania zbuntowanego sekstetu, ale zaręczam, że robi się coraz lepiej, coraz bardziej niebezpiecznie, a pomysły ogarniają coraz to większym zasięgiem miejską przestrzeń. Smaczku dodaje jeszcze fakt, że muzyków cały czas próbuje oczywiście złapać policja. Na czele pościgu stoi policjant Amadeus Warnebring (Bengt Nillson) - jedyny w całej muzycznie uzdolnionej rodzinie, któremu słoń nadepnął na ucho i którego największym marzeniem jest po prostu cisza... Nic dziwnego, że szóstka perkusistów wyjątkowo działa mu na nerwy, a złapanie ich staje się punktem honoru. A już szczególnie złapanie Sanny (Sanna Persson).

http://www.swiftfilm.com/wp-content/uploads/2012/02/sound-of-noise-trailer-header-1.jpg
Film ogląda się świetnie. I nie jest to tylko moje zdanie. Nieściszalni zostali docenieni m.in. Złotym Żukiem w Szwecji, a w Polsce okrzyknięto go najlepszym filmem Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w 2010 roku. Podczas seansu ciągle z wypiekami na policzkach czeka się na nowe zaskakujące sceny, a tworzenie muzyki praktycznie z niczego robi ogromne wrażenie. Ponadto w filmie jest mnóstwo humoru, zabawna jest cała historia poczciwego policjanta, wyraziste są postaci każdego z sześciu perkusistów. Dość ckliwe i nieprzystające do całości jest niestety zakończenie, ale z drugiej strony, po wszystkich brawurowych wyczynach i szalonym tempie przydaje się kilka scen wytchnienia.


Co do samych perkusistów: tak naprawdę wszyscy z nich (Magnus Börjeson, Fredrik Myhr, Johannes Björk, Marcus Haraldson Boij, Anders Vestergård) są profesjonalnymi muzykami - poza aktorką Sanną Persson. Cała szóstka jednak występuje jako zespół Six Drummers. Zanim nakręcono Nieściszalnych, dali się poznać w krótkometrażowym Muzyka na jeden lokal i sześć perkusji z 2001 roku. Dziesięciominutowy kapitalny film jest w całości dostępny na YouTube. 

http://www.youtube.com/watch?v=6CccSi5Js6E

Follow on Bloglovin

07 lipca 2013

loppis

Od pierwszego wyjazdu do Szwecji loppis stało się jednym z moich ulubionych szwedzkich słów. Ale nie było tak od początku - najpierw było to wyraz, który budził tylko nasze największe zaciekawienie i zdziwienie.

Co to, u licha, jest loppis?
W 2008 roku, kiedy razem z moim ojcem po raz pierwszy wyprawiliśmy się do Szwecji, moja znajomość języka ograniczała się jedynie, do tego, co wyczytałam w samouczku. Nigdzie nie było tam czegoś takiego jak loppis, natomiast to słowo prześladowało nas ciągle na drogowskazach i tabliczkach, dokądkolwiek byśmy się nie wybrali.

http://salkert.se/wp-content/uploads/loppis.jpg

http://www.bagisbloggen.se/wp-content/uploads/2011/09/Loppis-Bagis-1.jpg
https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiCjk2kL5whvff-cl9g_UxwPZRCkJvDXn7HoiXLZCVgRkQSO4ZXTMlNXBhoWmHa21rQtXx46kzgh2kFoIBXAg5btAo9Iq0ETPia3QDbv6ewFrlnm01r1lT-DTCdMngkGMXoOk9NTAcCgdg/s320/stromsund_loppis_1159545908_4736905_112753674.jpg


Zaintrygowani tym, próbowaliśmy dotrzeć do tego, co znaczy loppis. W większym słowniku, jaki znaleźliśmy u gospodarzy, też nie było tego słowa w dokładnie takim brzmieniu, ale za to znaleźliśmy podobne: en loppa czyli... pchła. Wymieniliśmy z ojcem spojrzenia, bo teraz jeszcze bardziej nie wiedzieliśmy, co o tym wszystkim myśleć. Czyżby przezorni Szwedzi ostrzegali, że w okolicy jest jakaś plaga insektów? Stwierdziliśmy, że zagadka nie będzie rozwiązana, dopóki nie zboczymy z naszych zaplanowanych tras w kierunku, w którym wskazują drogowskazy.


Dojechaliśmy przed dość sporą halę. W środku było dosłownie wszystko: stare meble, lampy, regały, które uginały się od porcelany nie do kompletu, mniej lub bardziej kiczowatych figurach. Poupychane w kartony po bananach książki, ubrania na prowizorycznych wieszakach...

Loppis to bowiem nic innego jak potoczne określenie na loppmarknad czyli pchli targ. Po wizycie na pierwszym loppisie przywiozłam sobie do polski dwie rzeczy kupione za bezcen: ciężką kamienną figurkę siedzącego kota, która do dziś służy mi jako podpórka do książek oraz dekoracyjny talerz firmy Rörstrand (jednego z najstarszych producentów szwedzkiej porcelany), przedstawiąjący krajobrazy i miejsca, które właśnie zwiedzaliśmy, np. ratusz w Lidköping, zamek Läcko czy kościoły w Habo i Husaby. Co ciekawe, dokładnie taki sam talerz zobaczyliśmy kilka dni później w muzealnej gablocie poświęcionej właśnie firmie Rörstrand! Talerz ozdabia dziś kuchenną ścianę - przy każdym posiłku umila czas, przywołując miłe wspomnienia.

(zdjęcia z własnego archiwum)
Od tamtego czasu za każdym razem, kiedy odwiedzam Szwecję, zawsze staram się odwiedzać okoliczne loppisy. Polecam wszystkim - świetny sposób na naprawdę tanie sprawienie sobie oryginalnych pamiątek lub prezentów dla znajomych. Moja mama do tej pory cieszy się z eleganckiego imbryczka, a ja ostatnimi czasy poluję głównie na książki (w zeszłym roku musiałam prosić E. o pomoc w przetransportowaniu kupionych książek do Polski, inaczej grubo przekroczyłabym lotnicze limity ciężaru bagażu).

W Szwecji pchle targi to prawdziwy fenomen, a "loppisowa gorączka" wybucha na całego właśnie latem. W artykule ze szwedzkiego Metra znalazłam stwierdzenie, że loppis to połączenie poszukiwania skarbów, przygody i zakupów. I prawdopodobnie to właśnie przyciąga. Kuszące są oczywiście ceny. Szwedzi z wielką troską myślą też o środowisku, a pchle targi idealnie wpisują się w ekologiczne myślenie. No bo po co wyrzucać rzeczy i zaśmiecać świat, skoro można je po prostu wystawić na loppis i jeszcze na tym zarobić?

Loppis loppisowi nierówny
Są takie, które rzeczywiście przypominają targowiska i odbywają się placach czy ulicach w konkretny dzień tygodnia, miesiąca czy roku. I tak na przykład w Lund, gdzie mieszkałam w zeszłe wakacje, dniem loppisów są soboty. W pogodne dni spokojna na co dzień lipowa aleja Södra Esplanaden zamienia się w gwarne centrum handlu starociami. Co ciekawe nie ma stałych dat, kiedy wiosną zaczyna się loppisowy sezon i kiedy się kończy jesienią, zależy to tylko od zainteresowania samych sprzedawców i kupujących. Na lundeńskim sobotnim pchlim targu można przebierać w starociach od 6.30 do 15.







http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/c/c4/S%C3%B6dra_Esplanadens_lindall%C3%A9.JPG,
http://cdn1.cdnme.se/cdn/6-2/262838/images/2010/img_3597_103786109.jpg
Pamiętacie może Smygehuk? Skrajnie południowy punkt Szwecji szczyci się organizowaniem raz w roku "najbardziej południowego loppis" (w tym roku w sobotę, 4. sierpnia).

Regularnie są też organizowane loppisy "bagażnikowe" (bakluckeloppis albo drive-in-loppis), wzorowane na angielskiej tradycji - używane rzeczy sprzedawane są prosto z bagażnika lub wystawione wokół samochodu.

Są też loppisy bardziej stacjonarne, takie jak ten, na który natrafiliśmy z ojcem podczas naszej pierwszej wizyty, najczęściej mieszczące się w sporych halach, czynne regularnie każdego dnia i przypominające przez to zwykłe second-handy lub otwierające się raz na jakiś czas na styl cyklicznych targowisk. Loppis w wersji zadaszonej jest mniej chaotyczny (bo ma jednego sprzedawcę, a nie mnóstwo chętnych), towary są też często poukładane "tematycznie", tzn. książki osobno, a szkło osobno i tak dalej. Jako loppis określa się też często sklepy z używanymi rzeczami, prowadzone przez organizacje charytatywne, np. Czerwony Krzyż (Röda Korset). 

Są też wreszcie loppisy w stylu wyprzedaży garażowych (garageloppis), które kojarzą mi się z amerykańskimi filmami, organizowane najczęściej w mniejszych miasteczkach lub na wsi (zwane też bondloppis). To właśnie do nich prowadzą te bardziej prowizoryczne tabliczki umieszczone wzdłuż dróg. Własną nazwę w swojego rodzaju typologii zyskały też wyprzedaże związane z czyjąś wyprowadzką - flyttloppis. Garażowe wyprzedaże nie są tak spektakularne jak te miejskie i moim zdaniem trzeba wtedy trochę więcej szczęścia i sokolego oka, by znaleźć prawdziwe cacko. Ale za to można sympatycznie pogawędzić ze sprzedawcami i posłuchać parę historii i sprzedawanych bibelotach.

Fenomen organizowania pchlich targów, sprzedawania i kupowania dotknął także najmłodszych - podobno coraz popularniejsze są dziecięce barnloppis, gdzie dzieciaki sprzedają swoje stare, nieużywane gry, zabawki, książeczki, ubrania z których wyrosły, a za zarobione pieniądze mogą kupić używane gadżety u swoich znajomych albo pójść na lody. Sama widziałam taką dziecięcą wyprzedaż w Brantevik.
 
Dobre rady
Jeśli będziecie w Szwecji, nie przegapcie okazji, by wybrać się na loppis. W potocznym szwedzkim jest czasownik fynda, czyli znaleźć coś atrakcyjnego, mieć szczęśliwą rękę do okazji i odkryć - główny cel loppisowych wypraw. Warto też zorientować się wcześniej, czy w okolicy lub w mieście, w którym jesteście, organizowane są właśnie może pchle targi i wyprzedaży. Pomagają w tym takie portale jak Svenskaloppisar.se czy Loppiskartan. W pierwszym należy wybrać interesującą nas datę, województwo i gminę, w drugim wystarczy podać miasto, w którym się znajdujemy i odległość, jaką gotowi jesteśmy przemierzyć.

Co więcej - organizuje się nawet "loppisowe safari". Organizatorka pisze, że w jej okolicy loppis można znaleźć "za co drugim krzakiem", dlatego chętnie zabiera grupy (5-7 osób) na wyprawę minibusem po odbywających się wyprzedażach, targach i aukcjach. Trzydniowe safari, z czterema noclegami w letnim domku i śniadaniem, można sobie zafundować za 2600 koron od osoby, jednodniowa wycieczka to wydatek rzędu 500 koron (w koszt wchodzi oczywiście fika!).

Autorka wspomnianego już artykułu z Metra serwuje też parę praktycznych porad. Po pierwsze: zawsze warto robić dwie "rundki" po targu, przy drugiej rundzie zawsze dostrzeże się coś jeszcze oraz będzie miało lepszą orientację w cenach. Po drugie: patrzcie nie tylko na to, co na stolikach, ale też, co pod nimi na ziemi. W przypadku "zabudowanych" loppisów warto zadrzeć głowę i spojrzeć na najwyższe półki lub sufit. Po trzecie: próbujcie się targować (oczywiście grzecznie!) - najgorsze, co może Was spotkać, to po prostu odmowa. Po czwarte: podczas wakacyjnych zakupów na pchlich targach warto pomyśleć już o gwiazdkowych prezentach - kupienie czegoś ładnego tutaj nie tylko pozwoli oszczędzić pieniądze, ale też oszczędzi Wam nerwów podczas przedświątecznej gorączki.


A zatem, zakupoholicy i miłośnicy staroci: portfele w dłonie i na Północ!


Follow on Bloglovin